Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2015

Przystanek Salta

Obraz
Argentyna powitała nas kiepskim, pierwszym wrażeniem. Jakiś upośledzony pijaczyna wydający bagaże z autobusu w chamski sposób domagał się napiwków od pasażerów, nie chcąc wydać im bagażu dopóki nie zapłacą. Jednocześnie bagaże były traktowane gorzej niż worki kartofli. Miarka się przebrała, gdy nie chciał oddać karimaty, która odpięła się od bagażu turysty, który już zapłacił. Ludzie, nawet miejscowi, oburzyli się, gdy wrzucił ją ostentacyjnie z powrotem do luku. Ode mnie nie dostał ani grosza... Później jednak z każdą chwilą Salta podobała nam się coraz bardziej. Po 6 tygodniach pierwszy raz trafiliśmy do miejsca, które wygląda jak europejskie miasto. Mimo wszystko miła odmiana, choć oczywiście nie po to tu jesteśmy. Miło jednak mieć dla odmiany takie widoki. Odpoczywamy dzięki temu, a słońce praży przy tym jak oszalałe :) Ludzie ubierają się w końcu bardziej na modę zachodnią, choć jest pewien drobiazg, który przypomina nam, że to inny świat. Mianowicie kobiety mają tu kompleks ni

Feliz Navidad en Chile

Obraz
O Chile słyszeliśmy, że to najbardziej europejski kraj na kontynencie. Pierwsze wrażenie, gdy wjechaliśmy wreszcie na asfaltową drogę rzeczywiście to potwierdziło :) Mimo, że San Pedro de Atakama (jedyne 2400m npm - uff), to malutka mieścina, wiedzą co to kosze na śmieci, w toaletach jest mydło i papier, więc to miła zmiana... ;) Niestety to, co jeszcze jest tu europejskie, to ceny. Zachodnioeuropejskie! Skoro nawet turyści z Francji i Szwajcarii mówią, że jest tu drogo, to teraz wypada się cieszyć, że już wcześniej zmieniliśmy plany i nie zmierzamy w kierunku chłodnej Patagonii, a zamiast tego na brazylijskie plaże rozpalone karnawałem. Zaoszczędzimy sobie przy okazji całych tygodni siedzenia w autobusach, bo te odległości i przestrzenie są bezkresne. Samo Santiago, stolica, jest oddalone od San Pedro o 25h. Ich waluta, to peso chilijskie, 1zł = 175peso. Jak już po tym widać, mają sporą inflację. Wszystkie ceny podają w tysiącach, więc łatwo się pogubić i bez kalkulatora nie mamy

Boliwia

Obraz
Boliwia jest krajem pełnym sprzeczności. Z jednej strony nie wpuszczają do siebie wielkich koncernów chroniąc rodzimy biznes (nie ma tu np McDonalds, Pizza Hut, czy Starbucks, za to są Burger King i Coca-Cola). Z drugiej strony kierują się raczej powódkami komunistycznymi (władza raczej w tę stronę patrzy) i nie jest łatwo prowadzić interesy nikomu. Niby są pro rodzinni. Kobiety przez całą ciążę otrzymują od rządu zdrową żywność i rok po porodzie mleko i potrzebne rzeczy dla dziecka. Ale równocześnie w ciążę zachodzą 13-15latki i to jest tutaj normalne, brakuje edukacji i właściwego prawa. Pobierane są, w sumie nielegalnie, podatki za wjazd do niektórych miast, czy nawet wyjazd z kraju przez granicę do Chile(!). Podczas gdy prawdopodobnie niemal cały handel jaki się odbywa na ulicach nie jest wcale opodatkowany... Można by tak jeszcze wymieniać. Wi-Fi jest niby standardem, ale często bardzo wolne, udostępnione z telefonu i zawodne. Ciepła woda raczej jest, do tego w odróżnieniu od

Salar de Uyuni

Obraz
Napar z liści koki Powrót z dżungli wiązał się z powrotem na duże wysokości. Najpierw na 1,5doby do La Paz (3600m npm), a następnie autobusem przez najwyżej położone miasto na świecie - Potosi (3967m npm) do Uyuni (3700m npm). Podróż tym razem zajęła 10h. Podobnie jak w Arequipie dopadła nas choroba wysokościowa. Totalne osłabienie, biegunka, a mnie dodatkowo gorączka i dreszcze. Wcześniejszą aklimatyzację trafił szlag po tygodniu na niższych wysokościach. Żadne leki nie radzą sobie z objawami, a te na chorobę wysokościową potrzebują czasu. Wspomagaliśmy się więc znów herbatą z liści koki oraz ich żuciem i czekaliśmy aż zadziałają leki, choć na aklimatyzację mieliśmy zaledwie dobę... Co dalej? Czekała na nas już 3-dniowa podróż po pustyniach na pograniczu Boliwii i Chile, gdzie z każdym dniem mieliśmy znajdować się co raz wyżej. Wyruszyliśmy więc z obawami, czy biegunka pozwoli nam się cieszyć tym czasem, ale najwyraźniej nasze organizmy tym razem poradziły sobie szybciej z

Amazonia!

Obraz
To będzie jeden z tych nudnych postów z fauną w tle... Zatem kierunek Pampas, Amazonia. Jakoś nigdy nie wierzyłem w to, że się tam znajdę. Amazonia to oczywiście rozległe pojęcie, ale boliwijskie Madidi jest jej częścią. Autobusem mieliśmy jechać 15h do Rurrenabaque, małego miasteczka u bram najprawdziwszej dżungli. Tylko dzięki zainteresowaniu sąsiedniego pasażera dowiedzieliśmy się, że dotarliśmy na miejsce o 4h wczesniej i w środku nocy, o 3:30 znaleźliśmy się na miejscu. Na dworcu postanowiliśmy poczekać, aż zrobi się widno. Kolejna niespodzianka czekała tuż za rogiem, gdy okazało się, że jesteśmy na nowym terminalu, poza miastem, a koło lotniska, które wydawało się jakimś żartem. Najmniejsze jakie w życiu widziałem i równie dobrze mogło być zwykłą stodołą. Stary terminal, na który mieliśmy dotrzeć by mieć już blisko do kolejnego transportu okazał się od dawna zamknięty. Z pomocą GPSa, który nie omieszkał poinformować, że na terenie Boliwii nawigacja nie działa (wtf?!) dostali

Drogą śmierci do dżungli

Obraz
Droga śmierci (el camino de la muerte), to około 50km na rowerach. Trudność nie polega na odległości, bo cała droga, to stromy spadek z 4700m do 1300m npm, wiec nie trzeba nawet zbyt wiele pedałować. Natomiast trudnością jest okiełznanie prędkości jakie się w tym czasie osiąga jadąc przez 90% czasu po kamieniach, kocich łbach, z ostrymi zakrętami i przejeżdżając przez strumienie, czy pod wodospadami. Widoki fantastyczne, ale pilnować trzeba się stale. Dostaliśmy dobrze wyglądające rowery, z lekko łysymi tylnymi oponami. Pierwsze dwa odcinki były jeszcze asfaltowe, choć na drugim zaczęło niestety padać. Kasi rower pędził jak oszalały, mój nieco wolniejszy, ale prędkości wystarczały, by wyprzedzać ciężarówki. Wreszcie ułożyłem się na rowerze lepiej, odważniej wchodziłem w zakręty i zacząłem szybko doganiać grupę z przodu. Chyba nawet zbyt szybko jak na deszczowe warunki i łyse opony, bo gdy zorientowałem się, że wszyscy hamują by się zatrzymać znalazłem się w kiepskim położeniu. Zah

Boliwijskie wycieczki

Obraz
Boliwia miała nam dostarczyć przede wszystkim widoków i kontaktu z naturą. Parków narodowych i wartych zobaczenia miejsc jest tu od groma i musieliśmy cos z tej długiej listy wybrać. Zmieniliśmy nieco plany i zdecydowaliśmy odwiedzić prawdziwą dżunglę, a La Paz potraktować jak miejsce wypadowe, skoro mamy tu bezpieczne lokum na zostawienie rzeczy. Szukaliśmy biura podróży, które w dobrej cenie zorganizuje nam 3 wycieczki, których samodzielnie ogarnąć nie sposób. Potrzebny jest sprzęt, przewodnik, wejściówki na tereny parków narodowych i w niektórych przypadkach pokonanie dużych odległości. Znaleźliśmy takie i mimo sporego wydatku mielibyśmy trochę czasu zorganizowanego, bez problemów typu gdzie teraz nocleg, co jemy i gdzie jedziemy. Pozostała kwestia zorganizowania gotówki. I tu zaczęły się schody... O ile w Peru bez problemu wypłacałem dolary z każdego bankomatu, o tyle w Boliwii niewiele z nich oferuje taką możliwość. Gdy znaleźliśmy taki, bankomat myślał, myślał i myślał, by po

La Paz

Obraz
Jeszcze w Copacabanie płynąc na Isla del Sol poznaliśmy troje przemiłych Polaków; Magdę, Karolinę i Piotra. Wspólny dzień i kolacja były najciekawszym punktem nad Titicaca. Tam też odbyliśmy w hostelu naszą pierwszą kłótnię po hiszpańsku z pracownicą, która zakręcała i odkręcała ciepłą wodę, gdy się kąpaliśmy ;] Razem też całą grupą dojechaliśmy do La Paz. Miasta, które dotychczas straszyło nas z różnych opowieści, a na pierwszy rzut oka wydało się paskudne, ale stopniowo zaczęło zdobywać nasze zaufanie. Pierwszą noc, dzięki uprzejmości wspomnianych Polaków, spędziliśmy z nimi w bardzo porządnym hotelu. Ich rezerwacja przypadła na pokój, w którym stało wolne lóżko, więc przekonałem recepcjonistę, że lepiej jeśli coś na nim zarobią, niż by miało stać puste. :) Wcześniej szukaliśmy noclegu na couchsurfingu i zależało nam bardziej niż gdziekolwiek, by w La Paz spać u kogoś zaufanego. Niestety i tu wszyscy odmawiali. Jedynie pewien Roddy, nauczyciel salsy i, jak podejrzewaliśm

Peru

Obraz
  Podsumowując nieco ekonomicznie, Peru nie jest najtańszym krajem. Lokalna waluta 1sol = 1,20zł. Ceny w sklepach są podobne do polskich, a czasem nawet wyższe. Tym bardziej zastanawia jak ludzie tutaj żyją i za co, skoro zarobki najczęściej mieszczą się w przedziale 700-800soli. Oczywiście na turystach zdziera się jeszcze mocniej. Pamiętacie wpis o Nasca lines? Z każdą większą atrakcją tak jest i trzeba liczyć nawet koło 100 dolarów od osoby. Do tego wiele rzeczy pozbawionych jest logiki. Np wcale nie jest korzystnie rezerwować z wyprzedzeniem przez Internet. Co nie oznacza, że najlepiej jest wszystko załatwiać na własną rękę. Najlepszych cen należy szukać w lokalnych biurach podróży, acz czasem nawet w dalszych miejscowościach od celu. Logiczne? Osobną historią jest to co najciekawsze - Machu. Z jednej strony wszystko załatwiliśmy sami i wyszło przyzwoicie. Ale w identycznej cenie oferują Machu lokalne agencje. Nawet trasa dojazdu jest taka sama, jak my odkryliśmy z pomocą bard

Machu Picchu

Obraz
Po mocno przespanej nocy wstaliśmy o 4 rano (tak Karol, wstajemy tu regularnie przed 7 ;)), by po 5 wyruszyć pieszo w kierunku Machu Picchu. Istnieje opcja autobusu, ale co to za frajda? Pogoda trochę nas niepokoiła, było mocno pochmurnie, ale póki co nie padało. Szliśmy jakiś odcinek wzdłuż rzeki, a następnie przez most i już tylko w górę. Niecałe 2km po stromych schodach otoczonych dżunglą. Raz po raz ukazywały nam się niesamowite widoki spomiędzy drzew, grających ze sobą gór i chmur. Gdy dotarliśmy na miejsce, złapaliśmy oddech i dostaliśmy mapkę Machu, to dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego jak to miejsce jest ogromne. Wspinaliśmy się dalej w kierunku pierwszych ruin, które w zupełnie magiczny sposób to odkrywały, to zasłaniały przed nami chmury. Gdy weszliśmy na jakiś pierwszy taras, z którego rozpościera się widok na płaskowyż z ruinami, mimo że widok jeszcze nie był kompletny, to już oniemieliśmy! To zdecydowanie najwspanialsza rzecz, jaką widzieliśmy w życiu... Baliśmy