La Habana – dezorientująca układanka rozsypujących się puzli

Zawitaliśmy na Kubę, jeden z najbardziej wymarzonych kierunków dla wielu. Wielu też naszych znajomych było tu już wcześniej i byli zachwyceni. Nic więc dziwnego, że oczekiwania mieliśmy spore.
I cóż mogę powiedzieć... Od samego początku wszystko sprawiało fatalne wrażenie. Kobieta w informacji turystycznej(!) na lotnisku chciała pieniędzy za mapę, zamiast powiedzieć nam gdzie są taksówki sama chciała nam ją zamówić (zapewne mając prowizję), po pytaniu o kantor walutowy skierowała nas do maszyn i skłamała, że pesos meksykańskie możemy wymienić tylko w mieście. Później okazało się, że oprócz maszyn, zaraz za wyjściem jest zwyczajny kantor, gdzie wymieniają po dobrym kursie kilka różnych walut, w tym pesos. (Jeden z przykładów, że tu wszystko stoi na głowie – najlepszy kurs jest na lotnisku, w mieście już będzie gorszy.) Wymieniając pieniądze w maszynie (przyjmuje dolary amerykańskie, kanadyjskie i euro), a są tylko dwie, kobieta pilnująca je, wydziera się na Ciebie i Cię popędza... Ok, jedźmy już do miasta. Taksówkarz nie chciał w ogóle słyszeć o targowaniu się. Wiedzieliśmy, że lekko przepłacamy, ale nie aż tak dużo, więc się zgodziliśmy. Po drodze gość wydzierał się na innych kierowców i wymyślał im od „imbecil”. Mit uprzejmych Kubańczyków runął z wysoka...

Po dotarciu do naszej casy (casas particulares, to pokoje w domach lokalsów do wynajmu turystom, można je znaleźć na airbnb) nikogo nie zastaliśmy. Trochę nasza wina, bo rezerwację robiliśmy późno, a to nie hotel z całodobową recepcją. Ale o ile adres się zgadzał, o tyle mapa w aplikacji pokazywała inne miejsce. Nie byliśmy więc pewni, czy to właściwe miejsce. Po dłuższym oczekiwaniu zainteresowali się nami mieszkańcy budynku i sąsiedzi naszego hosta (małżeństwo staruszków) zaproponowali, że możemy u nich zostawić plecaki i iść coś zjeść. Poszliśmy zatem i kolejną porażką była słabo wyglądająca restauracja, w której mocno przepłaciliśmy, bo kelner skłamał, że nie mają menu, ale on nam ceny poda ustnie. Chyba tylko zmęczenie i szok kulturowy sprawiły, że daliśmy się na to nabrać. Gdy wróciliśmy do casy, hosta wciąż nie było. Dziadkowie z naprzeciwka poczęstowali nas kawą, potwierdzili ze zdjęć w aplikacji, że trafiliśmy pod dobry adres (chociaż tyle) i generalnie byli pierwszym pozytywnym akcentem w tym kraju.
Nie skończyliśmy kawy, a już pojawił się nasz host, kobieta po 50-tce, trochę zaskoczona naszym przybyciem. Szybko się jednak ogarnęła, pokazała w porządku pokój i wypytała o plany by nam jakoś pomóc. Generalnie miła babka, chciała byśmy mieli jak najlepsze wrażenia, dało się jednak wyczuć jej podejście w stylu „jesteście zachodnimi turystami, stać Was zapłacić każdą cenę”. Więc mimo, że twierdziła, że do starego miasta możemy pojechać colectivo za 1cuc, to gdy kierowca powiedział, że 3, zadecydowała niemal za nas, że to będzie ok. Podobnie później z innymi rzeczami musieliśmy jej uświadamiać, że nie zamierzamy przepłacać.
Z walutą jest tutaj osobna kwestia. Na Kubie istnieje waluta dla lokalsów (peso cubano / moneda Nacional / cup) oraz dla turystów (peso convertible / cuc). 1cuc = 25cup i trzeba znać tę różnicę, by nie wydano ci reszty nie w tej walucie, lub zbyt mało. Na banknocie 3cup widnieje Che Gevara, więc każdy turysta chce taki banknot jako suwenir. Lokalsi to wiedzą i próbują na ulicy sprzedawać nieświadomym turystom ten g. warty papierek za nawet 5cuc (częściej za 1cuc, wtedy łatwiej się nabrać). A tymczasem 1cuc ma stałą wartość 1 dolara lub euro (oficjalnie powinno być dolara, ale niby pobierają jakiś podatek od waluty ze Stanów, więc częściej porównuje się cuc do euro i lepiej z tą walutą przylecieć na Kubę). Jak odróżnić cuc od cup? To bardzo ważne pytanie. Na turystycznych cuc'ach mamy pomniki,  a na lokalnych cup'ach ludzi – ich bohaterów narodowych. Dla zapamiętania, na Kubie pomniki są więcej warte niż ludzie...

Zatem skoro ludzie nie są tu warci uwagi, to może samo miasto będzie, ta perełka kolonializmu? Em... Aż trudno opisać, jakie slumsy witają turystów w centrum i na starym mieście. W jakich rozpadających się ruinach żyją ludzie, które okres świetności miały 150 lat temu dzięki Hiszpanom i jakie to złe wrażenie na nas wywarło. Niektóre ulice z łatwością można pomylić nawet z biedniejszymi ulicami w Indiach(!). Owszem, zdarzają się pojedyncze budynki świetnie odrestaurowane (niemal zawsze mieści się tam wtedy restauracja lub lepszy hotel), a nawet cała uliczka. I może ten kontrast pięknego, kolonialnego budynku ze stojąca tuż obok kolonialną ruiną (bez dachu lub nawet wyższego piętra, z urwanym balkonem itp) robi na ludziach wrażenie i są zachwyceni. Nas to jednak przytłoczyło i raczej głęboko rozczarowało. Robi to tym gorsze wrażenie jeśli zestawimy tę lokalną biedę z cenami dla turystów i wyciągniemy wnioski o tym, jak funkcjonuje komunizm i do czego prowadzi.
Przejdźmy zatem do zabytków. Pl de la Revolucion – ogromny, pusty i ohydny plac, jedynie z budynkami z podobizną Che oraz Cienfuegos. Muzeum rewolucji, czyli wydawałoby się „must see”, jest totalnym bublem. Nie ma pewności, czy cokolwiek jest w nim prawdziwe. Dokumenty to tylko ich zdjęcia i kopie, inne rzeczy to też najczęściej tylko modele i kopie oryginałów, nawet tak pilnowane przez wojsko samoloty zdobyte podczas rewolucji i łódź, na której Fidel i Che przypłynęli z Meksyku. (Łódź jest ponoć tak pilnowana, by nikt na niej nie uciekł na Key West w USA, ale jest w budynku i za kratami, że nawet zdjęcia nie da się zrobić.) Jest tylko mnóstwo plakatów ze zdjęciami i ogromną ilością tekstu, w którym nie brakuje propagandy. Trochę ciuchów należących do rewolucjonistów, to zbyt mało, a i tak nie ma pewności, że są prawdziwe. Gdzie zatem są ich pamiątki po rewolucji na prawdę? Stare miasto rozczarowuje, jak już pisałem, a słynne Malecón... Cóż, u nas też nie brakuje chłopaków, którzy siedzą na murkach, co w tym szczególnego?
Sprawę ratują niesamowite, stare samochody. Nawet te rozpadające się, bez klamek i korozją. Najpopularniejsza jest radziecka Łada, ale jest mnóstwo polskich maluchów (często już z silnikiem z Tico, a nazywają je los polacitos) i dużych fiatów. Oczywiście największą furorę robią stare, amerykańskie auta. Są piękne, kolorowe, błyszczące, długie i majestatyczne, najlepiej gdy są kabrio. Nie znam się na motoryzacji, ale i tak robiło to na mnie wrażenie. Na szczęście nie pobierają jeszcze opłat za robienie im zdjęć (ciekawe kiedy na to wpadną, że można), ale najlepszą możliwą decyzją jest wzięcie przejażdżki po mieście takim autem, z przewodnikiem, co też uczyniliśmy. Zabawa potrafi być droga, ale trzeba się targować. Udało się za 30cuc na 1,5h. (Taki czas wystarcza, nie trzeba przepłacać za 4h tour.)

Trudno jeszcze nie wrócić do tematu ludzi i niestety nie będzie to nic pochlebnego. To strasznie przykre i irytujące, że dokładnie każdy, kto zagaduje do Ciebie na ulicy (a to częste), czegoś od Ciebie chce. Chce Ci sprzedać „stary” banknot, chce Ci polecić restaurację lub bar, a później masz mu za to zapłacić lub coś mu postawić. Chce Ci pomóc znaleźć drogę i chce za to $, chce sobie z Tobą zrobić zdjęcie, a później chce za to $, albo po prostu prosi o... (tak!) $. Nagabują do wejścia do sklepów bardzo nachalnie, a muzyka...
To już jest szczyt mojej irytacji. Ten kraj, który słynie z muzyki na ulicach, gdzie ponoć jest to część ich kultury i forma spędzania czasu. Tutaj muzyka nigdy nie jest za darmo. Siedzisz w parku lub na Malecón, przyjdą grać obok Ciebie i chcą za to $. Jesz w restauracji, lub pijesz drinka w barze, przyjdzie (za zgodą lokalu) zespół i po kilku kawałkach chce $ (a zespołów w tym mieście jest chyba dokładnie tyle, co lokali, bo w każdym zawsze jest zespół). A gdzie są Ci lokalsi, którzy po prostu dla rozrywki pograją, potańczą na ulicy i ucieszą się, że jakiś Gringo kaleczy salsę lub rumbę? Zamiast cieszyć się klimatem i lokalną kulturą z podziwem, czuję się na każdym kroku zmuszany do płacenia za nią...
Całość obrazu dopełniają najgorzej gryzące komary chyba w naszym życiu.

Zatem tak to wygląda w Hawanie. Po opowieściach innych, aż trudno jest mi napisać „nam się nie podoba" i zastanawiamy się co jest z nami nie tak, że nie złapaliśmy tego bakcyla i klimatu. Nigdy nic złego nie słyszeliśmy o Kubie. Ale przynajmniej w tym mieście jest strasznie. Po 3 dniach uciekamy stąd z ulgą i z obawą co czeka nas dalej. Czy ten kraj jeszcze się obroni w naszych oczach?
Zaczynamy dochodzić do wniosku, że jest to chyba pierwszy kraj na świecie, gdzie nie warto przyjeżdżać na własną rękę. Może lepiej mieć wszystko zorganizowane z góry i tylko cieszyć się tym, niż narażać na wątpliwą przyjemność obcowania z lokalnymi ludźmi. Można też przyjechać z zaprzyjaźnionym Kubańczykiem, który wie jak się poruszać i gdzie. Samodzielność może być tutaj wyjątkowo rozczarowująca.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu