Z liną przez Europę

Długo planowane i wyczekiwane wakacje wreszcie nastały. Pewnie nie zdecydowalibyśmy się na kierunek bałkański, gdyby nie od miesięcy umawiany wyjazd ekipy wspinaczkowej oraz okazja spędzenia nieco czasu na campie znajomej prowadzącej szkołę Windsurfing'u Surfflow.

Z Wrocławia wyruszyły dwa samochody, wypełnione po brzegi namiotami, sprzętem
wspinaczkowym, pozytywnymi ludźmi i świetnym humorem :) Pierwszym celem na drodze była Paklenica, park narodowy z niesamowitymi warunkami wspinaczkowymi. Droga wydłużyła nam się niesamowicie, omijając sprytnie autostradę w Słowenii, ale przede wszystkim natrafiając na gigantyczne korki już w samej Chorwacji. W Paklenicy był to już mój trzeci raz, ale wielce prawdopodobne, że nie ostatni dzięki możliwościom wspinaczkowym, jakie oferuje to miejsce. Cieszyliśmy się tym przez trzy dni dając sobie jednocześnie czas na rozwspinanie w skale.

W drugiej kolejności ruszyliśmy do Opuzen, na camp Surfflow, gdzie czekali na nas kolejni znajomi wypoczywający tam już od kilku dni. Komfortowe warunki w dużych, wygodnych namioto-domkach, hamaki, kuchnia, z której można zamawiać jedzenie, za płotem piaszczysta plaża (co nie takie częste w Chorwacji) i wesoła, wakacyjna atmosfera. Polecam zarówno na wypoczynek, choćby jako przystanek w drodze, jak i na kursy windsurfingu. Na plaży boisko do siatkówki i mini siłownia, a w pobliżu bary ;) Świetnie się tam zrelaksowaliśmy przez 2 dni i ruszyliśmy dalej, z zamiarem że jeszcze wrócimy do tej bazy wypadowo-relaksacyjnej...

Tym razem zapakowaliśmy się w jeden wesoły autobus (minibus) znajomej prowadzącej camp i w grupie o sile 9 osób ruszyliśmy ze sprzętem wspinaczkowym na wyspę Hvar. Mieliśmy tam kilka miejsc do odwiedzenia podążając za stroną HvarClimbing ale pierwsze miejsce, Vela Stiniva, okazało się trochę rozczarowujące. Prawdopodobnie nie znaleźliśmy głównego miejsca, ale te skały, które z trudnością znaleźliśmy okazały się bardzo niskie, monotonne i o podobnej trudności. Więc na kolejne dwa dni wybraliśmy się do Cliffbase, którą polecało nam już kilka osób.
Miejsce okazało się magiczne. Po dojechaniu do małej zatoczki, trzeba cały sprzęt wrzucić na plecy i iść klifami przez ok. 15min. Dochodzimy w ten sposób do części klifu z łatwym dostępem do dobrze obitych ścian, różnej wysokości i stopni trudności, a niektóre drogi umożliwiają również wspinanie wielowyciągowe. Nad całym miejscem czuwa Miro, Słowak, który mieszka tam w domku częściowo wyżłobionym w skale, wynajmując pojedyncze pokoje również przyjezdnym, sprzedając bilety oraz Topo. Można tam spokojnie spędzać całe dnie nad bardzo ciekawymi projektami, a robiąc sobie przerwy wskakiwać do krystalicznej wody. Wymarzone miejsce wspinaczkowe by posiedzieć tam trochę dłużej, żałowaliśmy, że mieliśmy na to zaledwie 2 dni, ale jednocześnie nie myśleliśmy już o ruszaniu się gdziekolwiek indziej na tej wyspie. Udało się zrobić dwie fajne 6b+, jedną RP w drugiej próbie, a drugą po spatentowaniu sobie początku do 2-3 wpinki.

Żal było opuszczać te wspinaczkowe okoliczności, ale powrót do "obozu restowego" na campie znajomej również wydawał się kuszący zważywszy na kolejne plany. Następnego dnia w cztery osoby udaliśmy się do Dubrownika by sobie pozwiedzać. Mimo tego, że złapała nas porządna ulewa, spędziliśmy bardzo przyjemny dzień spacerując po pięknym mieście... Trudno się dziwić, że jest to najchętniej odwiedzane miasto w Chorwacji i na Bałkanach. Już sam widok na starą, portową część z części miasta na wzgórzu robi wrażenie. W żadnym razie nie jest to przereklamowane miejsce, mimo, że zwiedzanie zakończyliśmy na spacerach i podziwianiu miasta z perspektywy ulic.

Jadąc do Dubrownika przekonaliśmy się, że całkiem łatwo jest wjechać do Bośni i Hercegowiny, mimo, że nie jest ona jeszcze w UE. Postanowiliśmy to wykorzystać kolejnego dnia, rozpoczynając drugi tydzień grupowych wakacji. :) Od razu rzuciły się w oczy dużo gorsze drogi i sprawiający niespodzianki GPS poza terenem UE. W końcu dotarliśmy jednak do Mostaru, stolicy Hercegowiny. Najciekawszym, co ma do zaoferowania jest XVIw, kamienny most oraz pobliski targ. Miasto o arabskim charakterze, ale widoki skalistego nabrzeża rzeki bardzo przypadły mi do gustu.
W drodze powrotnej przystanęliśmy przy wodospadach Kravice. Nie było łatwo znaleźć to miejsce, ale zdecydowanie warto! Podczas, gdy chorwackie parki narodowe, w tym wodospady Krka są w sezonie wyceniane za wejście już bardzo wysoko, na teren wodospadów Kravice można było wejść za jedyne 2euro. A urokiem zdecydowanie nie ustępują swoim konkurentom z Chorwacji i przez mniejszą liczbę zwiedzających może nawet są miejscem przyjemniejszym. Mimo lodowatej wody, wskoczyliśmy do niej w piankach i cieszyliśmy się orzeźwieniem, jednocześnie robiąc fantastyczne zdjęcia. Wychodząc z parku zatrzymaliśmy się przy stoisku z lokalnymi wyrobami, głównie wódkami, winami i miodem. Bardzo miły sprzedawca właściwie bez problemu się z nami dogadywał w naszym języku, a nawet sprzedał nam butelkę przepysznej wódki z granata za 20zł w polskiej walucie(!)... :D Wracając innym przejściem granicznym, niż przelotowe na Dubrownik, spodziewaliśmy się jakiś kłopotów, ale nie było żadnych, przepuszczono nas bez mrugnięcia okiem. :)
Ostatni dzień w Opuzen spędziliśmy na wypoczynku w hamakach, windsurfingu i SUP'ie. Przy spokojnym morzu możliwe jest dopłynąć SUP'em do malutkiej wysepki będącej w zasięgu wzroku z plaży. Spokojnie ładowaliśmy baterie przed kolejnym atakiem wspinaczkowym, który miał już do końca urlopu być intensywny.

Dość przypadkiem dowiedzieliśmy się o wspinaczkowym miejscu w mieście Omis, dostaliśmy od znajomych Topo miejsca i ruszyliśmy tam z samego rana. To malutkie miasteczko na wybrzeżu, na południe od Splitu urzekło nas swoimi możliwościami i infrastrukturą. Piękne plaże, zabytki, sporo ludzi i wydarzeń, campy, a do tego kilka wspinaczkowych miejsc niemal w samym centrum miasta. Wystarczy wysiąść z auta, rozłożyć sprzęt i już można wpinać linę. :D Spędziliśmy tam przyjemny, niespieszny dzień, a na koniec wyruszyliśmy znów do Paklenicy by tam przenocować na dobrze nam już znanym campie (Jazz) i od rana mieć w zasięgu ręki nasz ulubiony, wapienny kanion.
Bez rozpisywania się, w Paklenicy spędziliśmy wspinaczkowo kolejny dzień, ale jakoś już brakowało motywacji i parcia na wynik. Czuliśmy zbliżający się koniec urlopu i chcieliśmy nacieszyć się każdym momentem. Popołudniu jeszcze ostatni skok do wody, wieczorem spacer po pobliskim, zabytkowym Zadarze, a po kolejnej nocy obrany kierunek - Austria.

Ponieważ ten dzień i tak w dużej mierze był już zarezerwowany na jazdę autem i trzeba było też zrestować od wspinania, dojechaliśmy do Wiednia, gdzie urządziliśmy sobie małe zwiedzanie starego miasta z obiadem. Zrobiliśmy co prawda trochę więcej kilometrów, bo na wieczór i kolejną noc pojechaliśmy znów 80km na południe Austrii do doliny Adlitzgraben w rejonie przełęczy Semmering.
Dolina jest bardzo malownicza, jest wszystkim co najlepsze w Alpach. Widoki zapierające dech w piersiach, od pierwszych chwil tam zauroczyłem się austriackimi Alpami. Gdy po ciemku rozbijaliśmy namioty na (darmowym!) campie przy niemal samej drodze, jeszcze tego nie widzieliśmy. Ale już rano cudownie było zjeść śniadanie w takich okolicznościach przyrody, w otoczeniu dziesiątek wspinaczy z wielu krajów. Wspaniałe miejsce z atmosferą i duchem, które ze względu na odległość od Polski, jest niezłym kierunkiem nawet na jakieś dłuższe weekendy. Wg ścisłych wskazówek znalezionych w internecie, dotarliśmy do skał. Trzeba podkreślić, że wyceny dróg są tam dość mocne, więc trzeba mieć jednak solidną formę, by sprostać tym drogom. Nawet drogi na poziomie V nie należały do łatwych.
Postanowiłem, że by zakończyć udanie urlop warto byłoby podjąć się jakiegoś ambitnego celu i rzuciłem wyzwanie drodze "King Kong", 7a. Byłaby to życiówka. Dość klamiasta, piękna, ale jednocześnie mocno przewieszona droga nie poddała się jednak, a wręcz próby na niej skończyły się lekką kontuzją biodra i łokcia. Cóż, to widocznie jeszcze nie czas na takiej klasy wspinanie w moim wykonaniu... Zniechęceni nieco trudnościami, ale zauroczeni okolicą, cieszyliśmy się z każdej chwili, robiąc zdjęcia na boulderach, na które przenieśliśmy się na koniec dnia. Po wspinaniu zjedliśmy zasłużony obiad w pobliskim miasteczku, podziwiając stare oldtimery, od których roiło się w okolicy, być może z powodu jakiegoś zlotu.

Kolejnego dnia mieliśmy jeszcze czas, by z rana uderzyć w skałę, ale brakowało nam już chyba motywacji i wiary, że jest szansa zrobić coś lepszego, więc zdecydowaliśmy się wcześniej wrócić do domu. Droga i tak okazała się dość długa. Cały wyjazd jednak można zaliczyć do bardzo udanych. Połączenie Chorwacja + Bośnia + Austria było strzałem w dziesiątkę tak wypoczynkowo, jak i wspinaczkowo!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu