Machu Picchu

Po mocno przespanej nocy wstaliśmy o 4 rano (tak Karol, wstajemy tu regularnie przed 7 ;)), by po 5 wyruszyć pieszo w kierunku Machu Picchu. Istnieje opcja autobusu, ale co to za frajda?

Pogoda trochę nas niepokoiła, było mocno pochmurnie, ale póki co nie padało. Szliśmy jakiś odcinek wzdłuż rzeki, a następnie przez most i już tylko w górę. Niecałe 2km po stromych schodach otoczonych dżunglą. Raz po raz ukazywały nam się niesamowite widoki spomiędzy drzew, grających ze sobą gór i chmur. Gdy dotarliśmy na miejsce, złapaliśmy oddech i dostaliśmy mapkę Machu, to dopiero zdaliśmy sobie sprawę z tego jak to miejsce jest ogromne.

Wspinaliśmy się dalej w kierunku pierwszych ruin, które w zupełnie magiczny sposób to odkrywały, to zasłaniały przed nami chmury. Gdy weszliśmy na jakiś pierwszy taras, z którego rozpościera się widok na płaskowyż z ruinami, mimo że widok jeszcze nie był kompletny, to już oniemieliśmy! To zdecydowanie najwspanialsza rzecz, jaką widzieliśmy w życiu...

Baliśmy się, że będzie to przereklamowane i rozczarowujące miejsce wobec naszych oczekiwań. Tak jak miałem z Taj Mahal, czy rzymskim koloseum. Że będą tłumy turystów i komercha... Ale nic podobnego. Liczba turystów jest dziennie ograniczona i jest ich nie mało, ale rozlewają się mocno po zakamarkach ruin i w ich rozległościach. Co krok, chce się zrobić kolejne, milionowe zdjęcie, bo "ta perspektywa będzie lepsza", bo "teraz chmury grają jeszcze lepiej", bo "na wszelki wypadek" ;)

Można spokojnie spędzić tam cały dzień, walcząc jedynie z głodem, bo w całym miejscu nie ma nawet jednego sklepiku, restauracji, czy straganu. I to w sumie też dobrze, że zwiedzający nie jest w reszcie atakowany "special offer / special price". Na godz. 10:00 mieliśmy wejście na Waynapicchu, czyli sąsiedni szczyt, by oglądać Machu z góry. Codziennie wpuszczają tam jedynie 2 grupy po 200 osób, wiec bilet z tą opcją jest wyraźnie droższy. Podejście jest jeszcze bardziej strome, niektórym sprawia problemy. Ale w mniej niż godzinę byliśmy na szczycie. Wtedy akurat mgły i chmury się rozmyły, i słońce oświetliło cale Machu Picchu. To ponoć bardzo częste, że do południa utrzymują się tam mgły i absolutnie mistyczny klimat, a później jest już słonecznie. Często pierwsza grupa wchodząca na Wayna wcale nie widzi Machu! Tak mieli np dwaj poznani w Cusco Tajwańczycy.

Widok był fantastyczny i już do konca dnia taka dobra pogoda nam się utrzymała. Więc mimo zmęczenia po zejściu z Wayna i przejściu całych ruin trzeba było wrócić na początkowe tarasy, by zrobić te same zdjęcia, tyle że w słońcu tym razem ;) Pozowały nam lamy i góry, a my byliśmy przeszczęśliwi!

Po powrocie do miasteczka wybraliśmy się jeszcze do gorących źródeł na małe SPA dla zmęczonych nóg, a następnie na zasłużoną kolację. Po wszystkim padliśmy spać jak muchy...
Następny dzień zaczął się ulewnymi deszczami do 10 rano. Później przez resztę dnia dalej było pochmurnie i na przemian kropiło słabiej lub mocniej. Współczuliśmy ludziom, którzy wchodzili na Machu dzień po nas. Nam pogoda udała się idealnie, a to przecież ciężko przewidzieć, gdy musisz bilety kupić co najmniej 3 tygodnie wcześniej...

Po śniadaniu czekała nas ta sama droga powrotna pieszo przez dżunglę do Hydro. Trochę moczył nas deszcz, ale zbyt delikatnie, by popsuć humory. Na trasie dwukrotnie trzeba przejść przez tunel kolejowy, więc jest odrobina adrenaliny, czy akurat pociąg nie będzie jechać. Przy jednym z nich mieliśmy ciut szczęścia, bo jechał tuż po naszym przejściu.

Nie spotykamy tu zbyt wielu Polaków, co jest nawet zaskakujące. Ale w trakcie tej drogi po torach spotkaliśmy dużą grupę. Okazało się, że to ta sama wycieczka, która miała wypadek w Colca. Ponoć wciąż 1 osoba jest w szpitalu, a 2 zmarły - lokalna przewodniczka i pechowa babcia stojąca na drodze. Popsuło im to też plany na Boliwie.

Gdy dotarliśmy do Hydroelektrowni mieliśmy czekać na naszego kierowcę, Oskara między 2.30, a 3. Zrobiło się już jednak sporo po 3, większość busów odjechała, jakieś muszki gryzły nas niemiłosiernie, a Oskara wciąż nie było... Na szczęście nie byliśmy sami. Razem z nami zostało troje Francuzów i jakiś Azjata. Poza tym dwóch miejscowych, którzy starali się koordynować całym bałaganem. Może niezbyt mądre było płacić Oskarowi z wyprzedzeniem i bez żadnego potwierdzenia, ale już mądrzej, że zrobiłem telefonem zdjęcie jego rejestracji i nazwy firmy. Miejscowi znali tę firmę, podzwonili gdzie trzeba i powiedzieli, że zorganizują nam transport. Nie wiedzieć czemu nie wzięli jedynie Azjaty...

Zjawił się jakiś busik, do którego zapakowaliśmy się w piątkę. Wiedzieliśmy, że niestety czeka nas jeszcze przesiadka. Nie sądziliśmy, że kolejnym samochodem będzie osobówka. 4 osoby miały zmieścić się na tylnym siedzeniu? Mieliśmy z Francuzami nietęgie miny. Ale kierowca otworzył duży bagażnik, do którego po bagażach zapakował również jednego z Francuzów. Śmialiśmy się, że jedzie z nami pies i jego przyjaciele kazali mu szczekać, na co chętnie przystawał na swym wygodnym, leżącym miejscu :) Kierowca, Paco, prowadził jak szalony, więc Kaś ochrzciła go Kubicą. Za to z jego radia leciała hitowa, zachodnia muzyka, więc wesoły autobus bawił się genialnie. Vincent i Cecylia siedzący obok mnie okazali się rozrywkowi. Myśleliśmy, że w ten sposób szybko dotrzemy do Cusco. Niestety okazało się, że w Santa Terresa mamy jeszcze jedną przesiadkę. Żałowaliśmy zmiany kierowcy no i warunków jazdy.

Nim ruszyliśmy trzecim pojazdem musieliśmy czekać na jeszcze troje pasażerów, z Hiszpanii. Gdy dojechali ponad pól h później, stwierdzili, że jeszcze sobie zjedzą, wiec niespiesznie jedli obok busa, rozmawiając z kierowcami. Francuzów już krew zalewała, a i my chcieliśmy dotrzeć na nocleg jak najszybciej. Równie dobrze mogliśmy wziąć colectivo, wyszłoby podobnie... Gdy ruszyliśmy, deszcz i mgły ograniczały widoczność, parowanie szyb jeszcze to potęgowało, a do tego siedzenia okazały się średniowiecznymi narzędziami tortur. Dojechaliśmy dopiero po 23, wymęczeni, zmierzając w deszczu do hostelu, ale w głębi szczęśliwi, że Machu tak nam się udało! :D

Komentarze

  1. Kto rano wstaje temu.... :D


    Buziaki i najlepszego tam Bracie!

    K.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu