Sylwestrowe Lechaim!

Pewien czas temu Ryanair uruchomił loty do Izraela i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Samoloty latają pełne w obie strony. Możliwość lotu na przedłużony weekend idealnie zbiegł się w czasie z wolnym od pracy okresem międzyświątecznym, więc postanowiliśmy sprawdzić co przyciąga tam takie tłumy.
Już pierwsze obrazy po przylocie i dotarciu z lotniska do centrum Tel Awiwu pokazały nam, że jest to kraj kontrastów. Postanowiliśmy się przejść pieszo od dworca Savidor do hotelu na wybrzeżu i przyjrzeć się ulicom, które przecież znalazły się na światowej liście UNESCO jako "White City", będące największym na świecie skupiskiem modernistycznych zabudowań. Szczerze - całkowite rozczarowanie. Przypadły nam do gustu wszechobecne wielkie okna, jednak standard budynków wydawał się co najwyżej przeciętny, a wiele z nich trąciło slumsem.

Kontrastem do pierwszego wrażenia okazało się całe wybrzeże i Old Jaffa, czyli części miasta, w których spędziliśmy cały kolejny dzień. Bardzo niewiele miast z tych, które dotychczas widzieliśmy, może się równać z Tel Awiwem pod względem plaż i znajdującej się na nich infrastruktury. Długie, szerokie, przestronne, z siłowniami na powietrzu, deptakami, restauracjami, kawiarniami, drogą rowerową, licznymi boiskami do gier i fantastyczny, miękki piasek. Mimo niezłej pogody jak na grudzień (blisko 20 stopni i średnie zachmurzenie) żałowaliśmy, że to nie jest pełnia lata i nie możemy porządnie skorzystać z tego gdzie jesteśmy. Myślę, że nawet w pełni sezonu miejsce to nie jest wypełnione po brzegi, bo ciężko taką przestrzeń w całości zapełnić. Mimo dość zimnej wody (choć wcale nie lodowatej), surferzy różnej maści korzystali z wietrznej pogody i nie brakowało ich w wodzie.
Wzdłuż wybrzeża, które ciągnie się kilometrami można znaleźć mnóstwo hoteli na każdą kieszeń. Choć nie jest to tani kraj i hotele również to odzwierciedlają, to da się znaleźć z wyprzedzeniem przyzwoitą cenę. Warto przede wszystkim znaleźć miejsce, które w cenie oferuje porządne śniadanie, ponieważ to, co podczas wizyty w Izraelu najbardziej obciąża portfel, to jedzenie. Skoro już mowa o hotelach, trzeba również mieć świadomość, że ich standard jest przedstawiany trochę na wyrost. Być może okres świetności mają już trochę za sobą, lub są technicznie trochę zaniedbane, ale najważniejsze, by serwis był miły, jedzenie dobre i lokalizacja dogodna. Niestety w naszym przypadku internet był katastrofalny.
Niesamowite ile osób w tym mieście porusza się na elektrycznych rowerach oraz hulajnogach. Aż sami zapragnęliśmy taką hulajnogę do dyspozycji na wrocławskie ulice, bądź na okazję zwiedzania europejskich miast... ;)

Nasze zakwaterowanie było na północnej stronie plaży i idąc spokojnie wybrzeżem na południe, dotarliśmy w końcu do Old Jaffy - najstarszej dzielnicy miasta, a właściwie jego protoplasty. Było to arabskie miasto, jeden z największych portów na morzu Śródziemnym, gdzie falami zaczęli się osiedlać przyjeżdżający z całego świata Żydzi na przełomie XIX i XXw. Szybko, ze względu na brak porozumienia między starymi, a nowymi mieszkańcami, a także ze względu na chęć mieszkania w lepszych warunkach sanitarnych, Żydzi zaczęli wykupować ziemie dookoła miasta i budować własne dzielnice, a właściwie osobne miasto - Tel Awiw. To po jakimś czasie wchłonęło Jaffę.
Uliczki Jaffy oraz przy samym porcie są fantastyczne, pełne sztuki współczesnej (którą pewnie cieszylibyśmy się bardziej, gdybyśmy ją rozumieli ;)), wąskie, ładnie utrzymane, z nazwami znaków zodiaku, placami, na których zawsze coś się dzieje. Wrażenie robiły nabrzeżne baraki, które kiedyś pewnie służyły rybakom do przetwórstwa, a teraz mieszczą się tam restauracje, bary, kluby i galerie sztuki. Z przyjemnością gubiliśmy się w tych uliczkach i przemierzaliśmy je bez końca do zmroku, do totalnego zmęczenia...
Wrażenie robiło jak wiele miejsc deklarowało swoją tolerancję dla gejów. Tęczowe flagi są wszechobecne na ścianach i w oknach sklepów, barów i hoteli. Spodziewałbym się większej konserwatywności po społeczności żydowskiej.

Kolejnego dnia pojechaliśmy do Jerozolimy, czyli obowiązkowego punktu każdej Izraelskiej wycieczki. Wybiera się tam każdy, dlatego kolejki do autobusów są bezkresne. Mimo to, z dworca autobusowego odjeżdżają autobusy w tamtą stronę niemal co chwilę i dlatego jest szansa już za 16zł i 40-50min dostać się na miejsce. Po wyjściu z dworca nie do końca wiadomo jest w którą stroną iść, brakuje oznakowań lub informacji turystycznej. Pytani żołnierze oraz przechodnie w dużej części nie mówili po angielsku lub nie wiedzieli o co nam chodzi, co było trochę zaskakujące. Należy kierować się w dół ulicy (Allenby jeśli dobrze pamiętam), którą jeżdżą tramwaje i trzymać się jej tak długo, aż ukażą się naszym oczom mury starego miasta. Jest to spacer na ponad pół godziny lekko licząc, więc można się również zdecydować na skorzystanie z tramwaju. Po wejściu główną bramą, po lewej stronie jest wreszcie upragniona informacja turystyczna, gdzie otrzymać można mapę starego miasta. Nie wnosi ona zupełnie niczego poza ogólnym rozeznaniem gdzie co się znajduje, ponieważ nazwy ulic na mapie z trudnością można znaleźć w rzeczywistości i odwrotnie. Najczęściej się to po prostu nie udaje. Miasto wewnątrz murów jest podzielone na cztery dzielnice - Ormiańską, Żydowską, Arabską i Chrześcijańską. Pierwszą właściwie minęliśmy bokiem po obraniu jakiegoś planu zwiedzania, mając świadomość, że wiele się tam nie dzieje.
Przeszliśmy od razu do dzielnicy Żydowskiej, najbardziej wystawnej, z klimatyzowanymi ulicami, licznymi sklepami jubilerskimi, archeologicznymi eksponatami mozajek i kolumn oraz wszechobecnymi żołnierzami. Tak dotarliśmy do jedynej pozostałości po Świątyni Jerozolimskiej - Ściany Płaczu. To święte miejsce Żydów, do którego pielgrzymują już od IVw, a nazwa pochodzi od sierpniowego święta, opłakiwania zburzenia świątyni przez Rzymian (Ściana jest jej jedyną pozostałością). Do Ściany podejść może każdy, pod warunkiem założenia na głowę mycki (dostępne jednorazowe dla każdego) lub jakiegokolwiek innego nakrycia głowy. Wyznaczone są dwie odseparowane strefy; dla kobiet i mężczyzn. Zaraz obok znajduje się wzgórze świątynne i mimo, że jest to wciąż dzielnica żydowska, znajduje się tam islamski meczet, z ogromną, złotą kopułą, jeden z najważniejszych w religii islamskiej. Według ich wierzeń, to z tego miejsca wniebowzięcia dostąpił Mahomet. Zasadniczo meczet jest przeznaczony do zwiedzania, jednak trzeba być dość wcześnie, by mieć szansę go obejrzeć. Już o 13-14 żołnierze nie wpuszczają turystów.
Dalej przeszliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, która jest najbardziej hałaśliwa, zatłoczona i wypełniona sklepikami oraz straganami z "mydłem i powidłem". To w tej dzielnicy znajduje się Droga Krzyżowa (biegnie ulicą Via Dolorosa), rozpoczynając się od Lwiej Bramy. Choć lwia część zwiedzających zaczyna Drogę Krzyżową od końca, bo tak najłatwiej zaplanować wycieczkę. Pokazaliśmy, że jednak jest to możliwe, by iść "po bożemu" :P Stacje Drogi Krzyżowej są zaznaczone specjalnymi tablicami, choć jedne lepiej, drugie mniej widoczne. Jest też pewne zamieszanie w okolicach 9 stacji i łatwo się tam pogubić.
Ostatnie pięć stacji znajduje się już w dzielnicy chrześcijańskiej, w Bazylice Grobu Pańskiego. Budowla znajduje się na dawnej Golgocie, czyli górze, która została właściwie ścięta po to, by ta świątynia mogła powstać. Wewnątrz zaznaczone jest miejsce w skale, w którym umieszczony był krzyż Jezusa, jest płyta, na której został obmyty, oraz główne miejsce pielgrzymek - jego grób. Wszystko na zaskakująco, jak dla mnie, małej przestrzeni. Kiedyś Golgota znajdowała się poza murami Jerozolimy, dziś jest wewnątrz starego miasta.
To właściwie najważniejsze co można w Jerozolimie zobaczyć, a jednocześnie wszystko na co wystarczyło nam czasu. Trudno więc powiedzieć co jeszcze jest wartego uwagi, zwłaszcza w ostatniej z odwiedzonych dzielnic. O tej porze roku dość szybko robi się ciemno i jednocześnie chłodno, pogoda jest tutaj bardziej surowa niż w Tel Awiwie na wybrzeżu, co jest o tyle zaskakujące, że na wschód od Jerozolimy, zaraz u jej granic, rozpoczyna się pustynia. Bardzo pozytywne jest, że wejścia do wszystkich wspomnianych miejsc są darmowe, bez biletów. Bez większych problemów wróciliśmy autobusem do Tel Awiwu tą samą drogą, autobusy kursują do późna.
Płyta, na której obmyto i zabalsamowano Jezusa
Grób Jezusa

Nadszedł w końcu Sylwester. Pomysł spędzenia go na plaży wydawał się doskonały, przecież gdzie mogą być inni turyści by spędzić ten czas? Do tego przygotowania okolicznych pubów i klubów przy plaży zdawały się potwierdzać naszą teorię. I choć sztormowa pogoda mogła zmienić plany wielu osób, to jakie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że w tę noc właściwie nikt nie świętuje... Lokale świeciły pustkami, jedna para tu, druga tam, ale trudno mówić było o "imprezie". Pewnie były gdzieś miejsca nieco bardziej oblegane, ale plaża była pusta zupełnie. Na niebie żadnych fajerwerków i żadnych większych oznak nadejścia Nowego Roku. Później dowiedzieliśmy się, że w Izraelu Nowy Rok obchodzi się we wrześniu, a Żydzi funkcjonują wg swojego własnego kalendarza, zupełnie nie zbieżnego z naszym... :)

Istotnym jest również, by przyjeżdżając tutaj pamiętać o tym, jak ważna jest dla nich sobota. A właściwie od zmroku w piątek, do zmroku w sobotę trwa dokładnie Szabas. Wtedy nie funkcjonuje żadna komunikacja publiczna, sklepy są zamknięte, podobnie jak większość restauracji, barów, pubów i innych miejsc publicznych. Jest to bardzo ważne święto i najczęściej jeśli sklep, czy restauracja są wtedy otwarte, oznacza to, że prowadzone są przez Muzułmanów lub Azjatów. Ten dzień jest jednak wyjęty z planów wycieczki, można powiedzieć i warto o tym pamiętać.

Ich walutę, 1 Shekel, można właściwie liczyć jak 1:1 ze złotówką. To bardzo ułatwia określenie wydatków. Izrael zdecydowanie nie należy do tanich krajów (czy jest gdzieś taki dla Polaka?!). Choć transport akurat określił bym jako ultra tani. Koszt pociągu z lotniska do centrum Tel Awiwu, to 13,50zł. Natomiast autobus do Jerozolimy, to 16zł od osoby. Znacznie droższe jest jedzenie, jak już wspominałem wcześniej. Trudno znaleźć obiad, czy kolację dla dwóch osób w niższej cenie, niż 110-140zł. I to nawet jeśli mówimy o bardzo prostym daniu, jak podstawowa włoska pasta, pizza, czy kebab, albo kuchnia azjatycka. Kebaby nawiasem mówiąc są tutaj bardzo popularne, a do wszystkiego dodawany jest hummus w ogromnych ilościach - po pierwszym posiłku już nam się przejadł... Owoce morza i świeże ryby nie są tutaj popularne, mimo, że to kraj nadmorski. W okolicach portu można oczywiście znaleźć taką ofertę, jednak ceny takich dań są jeszcze wyższe. Pamiętajmy też o napiwku. W większości miejsc jest on automatycznie doliczany do rachunku w wysokości 12%.
Z drugiej strony, doszliśmy do wniosku, że to wrażenie, że jedzenie jest drogie wynika dla nas również z tego, że tak łatwo jest przeliczać ich walutę na złotówki. Bo gdyby przeliczyć ten wydatek na euro i zestawić go z ceną obiadu w krajach Europy zachodniej, czy południowej, to właściwie okaże się, że są to całkiem standardowe ceny, jakie możemy zaobserwować we Włoszech, czy Hiszpanii.

Na wielu blogach i stronach przeczytać można, że w drodze powrotnej trzeba stawić się na lotnisku przynajmniej 3h przed odlotem, bo czeka nas prawdziwa gehenna i długa kontrola osobista z wywiadem (a właściwie przesłuchaniem) jakbyśmy byli szpiegami ISIS. Nawet Ryanair wysyła maila z prośbą o stawienie się na lotnisku znacznie wcześniej. Nie lekce warzyłbym tych informacji i potrafię sobie wyobrazić, że środki bezpieczeństwa są tutaj brane bardzo na poważnie. Możliwe jednak, że odkąd prawdziwe tłumy przybywają do Izraela Ryanairem, ich procedury nieco zelżały i tak dokładne kontrole stosowane są już rzadziej. My przynajmniej ich nie doświadczyliśmy i długiej kolejki do kontroli osobistej również wyraźnie nie było. Co prawda wywiad, który decyduje o całym dalszym sposobie odprawy na lotnisku odbywa się już na samym początku po wejściu na nie, a kolejka do tego wywiadu zabiera najwięcej czasu. Ale ostatecznie całość nie zabrała nam dużo więcej czasu niż standardowa odprawa na innych, dużych lotniskach. Warto też wiedzieć, że samoloty Ryanaira odlatują z innego terminalu niż główny i należy mieć trochę czasu w zapasie na przejechanie dodatkowej odległości darmowym autobusem.


Zarówno przed wyjazdem, jak i po, wiele pytań otrzymaliśmy odnośnie bezpieczeństwa w Izraelu. Dużo się słyszało ostatnio o niepokojach ze względu na przeniesienie ambasady USA do Jerozolimy. Atmosfera jest i pewnie jeszcze dziesiątki lat będzie tam mocno napięta przez brak porozumienia między Żydami i Palestyńczykami (oraz innymi arabskimi nacjami), jednak na przeciętnego turystę w żaden sposób to nie wpływa. Służb mundurowych, a zwłaszcza żołnierzy jest tam mnóstwo i dzięki temu można czuć się na prawdę bezpiecznie. Każdy nieortodoksyjny obywatel ma obowiązek służby wojskowej; kobiety 2 lata, a mężczyźni - 3. Ludzie są nastawieni raczej przyjaźnie i pomijając pechowe sytuacje, których wcale nie ma tak wiele, z pewnością nie ma się co obawiać wyprawy do tego kraju.

Mieliśmy na Izrael zaledwie 4 dni, z czego tak w całości wykorzystane były zaledwie 2. Czujemy w związku z tym pewien niedosyt. Być może nie wrócimy już do Tel Awiwu, ale do samego Izraela prawdopodobnie tak. Ryanair lata również na samo południe, na wybrzeże Morza Czerwonego, do Ejlat. Tam w sezonie bardziej letnim może być bardzo przyjemnie spędzić kilka dni wakacji. Jednocześnie nadrabiając Morze Martwe, na które tym razem nie wystarczyło nam czasu. W Ejlat jest też przejście graniczne do Jordanii, być może więc jest to też dobra baza wypadowa do Petry? Czas pokaże :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu