Meksyk, okolice Cancun

Oto jesteśmy, w końcu w Meksyku! Od pierwszej chwili czujemy, że to będzie bardzo udana podróż.
Meksykanie są niesamowicie mili i pomocni. Zastanawiamy się wciąż kiedy się to skończy, czy to tylko na lotnisku? tylko w tym hostelu? tylko w tym mieście? Ale póki co nie kończy się wcale i oby tak do samego końca. Podobnie jak z bezpieczeństwem, bo na razie czujemy się zupełnie niezagrożeni.

Wylądowaliśmy w Cancun. To jedno z większych miast, rozbudowane po to, by stworzyć kompleks podobny do słynnego Acapulco, tyle, że po karaibskiej stronie.  Największą atrakcją tutaj jest kolorowy napis CANCUN, do którego są kolejki turystów, i oczywiście plaże z lazurową wodą (Kaś wreszcie uwierzyła, że taka woda istnieje nie tylko na Malediwach). Wzdłuż bezkresnych plaż ciągną się mniej lub bardziej ekskluzywne hotele i resorty. Plaż jeszcze będzie w tej podróży wiele, więc po 2 dniach ruszyliśmy dalej.

Promem popłynęliśmy na Isla Mujeres, gdzie oprócz korzystania z jednych z najpiękniejszych plaż na świecie (wg rankingów, których pewnie istnieje tyle, co agencji turystycznych, ale są na prawdę piękne!), planem było nurkowanie. Najpierw na rafie, momentami dość ładnej z ogromnymi ławicami ryb. Wzdłuż Meksyku i dalej na południe Ameryki Centralnej ciągnie się druga największą rafa barierowa na świecie, po australijskiej. Spotkaliśmy też ogromnego żółwia, tak zajętego skubaniem wodorostów, że nas ignorował nawet, gdy go dotykaliśmy. Drugie nurkowanie było w Musa, czyli podwodnym muzeum posągów. Ponad 300 figur już nieco zarosło rafą i wodorostami, dlatego raz na jakiś czas zatapia się nowe w kolejnych miejscach, jednak wciąż robi to interesujące wrażenie. Słyszeliśmy, że ta wyspa jest mocno
zamerykanizowana i przez to bez klimatu. Owszem, Amerykanów w wózkach golfowych, jeżdżących 200m z plaży do hotelu jest mnóstwo. Mieszkając jednak w nowiutkim i niezależnym mieszkaniu, w środkowej części wyspy, z dala od miasta, odnieśliśmy zupełnie inne wrażenie. Mili (znów) Meksykanie, plaże z białym piaskiem na każdym kroku (wcale nie przeludnione) i chillout. Tak bardzo nie chcieliśmy stąd wyjeżdżać, że zdecydowaliśmy, że jeśli będzie na to czas przed wylotem, to tutaj wrócimy.

Po kolejnych 2 dniach skierowaliśmy się do Playa del Carmen, czyli takiego Zakopanego dla Amerykanów. Miejsce bardzo popularne i znane, wychwalane i drogie, pełne klubów, barów i "unikatowych" pamiątek made-in-china, ale akurat nam... zupełnie nie przypada to do gustu. Pewnie w okolicznych resortach, które stoją na niebotycznym poziomie luksusu, jest pięknie. Jednak w samym miasteczku jest kiczowato i tak... nachalnie. A plaża brzydka.
Zatem jutro kierujemy się dalej, już wgłąb lądu. Pora zobaczyć jakieś historyczne miejsca Majów i Azteków, naszym celem przecież nie są jedynie plaże (choć głównie:-P).

Burrito, tacos, fajitas i inne lokalne przysmaki, to zawsze proste placuszki-nalesniki (jak do pity, ale małe), w które zawija się duże ilości mięsa i trochę warzyw z sosami. Niby taka kuchnia nie powinna być w naszym guście, jednak smakuje
nam ogromnie. Nie trudno zrozumieć dlaczego Meksykanie kochają jeść i dlaczego są najbardziej otyłą nacją na świecie (tak! nie Amerykanie). Sos koniecznie musi być ostry. Słynne jalapeno, które akurat uwielbiam, wcale nie jest tu szczytem ostrości. Habanero stoi wyżej. I pewnie to również nie jest maksimum meksykańskich możliwości na skali ostrości, to ja już ledwo jestem w stanie sprostać tej przeszkodzie... Najważniejsze jednak, że wszystko zapija się Coroną :-D

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu