Dzień dobry Lima

Podróż zaczęła się długim wstępem. W czwartek skoro świt do Wawy (dzięki Karol!), tam spokojny dzień i z Modlina wieczorem samolotem do Barcelony. Mimo późnej godziny udało nam się załapać jeszcze na metro i tak dojechaliśmy do urokliwej Gracji, dzielnicy w której mieliśmy mieć nocleg w buddyjskim ośrodku. Nawet nie wiedziałem, że tak mocno już stęskniłem się za tym miastem. Powrót po 6 latach okazał się być powrotem do domu, gdzie każda ulica przypominała się jak dobra znajoma sprzed lat.

Odebraliśmy klucze do Gompy w barze Elephante i... poszliśmy spać? Nic z tych rzeczy! Spacer o 2 w nocy do Sagrada Familia to był świetny pomysł. Kaś była oczarowana. Więc zupełnie nie ważne, że zostały nam 3h na sen.
Gompa w Barcelonie

Wstaliśmy przed 7 i mając dość czasu wyruszyliśmy na lotnisko. O tej porze jednak w metrze są potworne tłoki i dojazd nieco się wydłużył. Na lotnisku okazało się, że wylot mamy z innego terminalu i trzeba tam jeszcze dojechać autobusem. Dotarliśmy do nadania bagażu, zabezpieczyliśmy go jeszcze i chcieliśmy go nadać.

I zaczęła się przygoda. Okazało się, że spóźniliśmy się na nadanie bagażu. Jak spojrzałem na zegarek, to okazało się, że minutę, ale nie było czasu się kłócić. Mieliśmy przejść całą kontrolę razem z głównym bagażem. A w plecakach przecież kosmetyki, nóż i nawet woda. Od razu kazali nam je wyrzucić. Nie uśmiechało nam się to, nie mówiąc już, że nie było czasu na ponowne rozpakowanie plecaków. Rozpakowałem tylko swój od góry, wyjąłem wodę i stwierdziłem - gramy wariatów ;) Prześwietlali nam je długo, a czas tykał goniąc nam dusze na ramiona, bo czasu do odlotu zostało coraz mniej. W końcu puścili nas ze wszystkim. Dobrze dla nas. Słabo w kontekście tego jak łatwo na pokład samolotu można wnieść niebezpieczne przedmioty...

Byliśmy 15 min do odlotu, a 25 do bramki z której był odlot. Oczywiście ta część terminalu zaczynała się od numeru bramki 22, gdzie nasza była nr 2... Więc bieg ze wszystkimi rzeczami pod pachą i stres. Już brakowało sił, gdy usłyszałem jak wyczytują moje nazwisko jako last call. To zmusiło do jeszcze większego wysiłku. Gdy dobiegłem, zupełnie nie mogłem złapać oddechu i się wysłowić. Siedząca obok kobieta na wózku inwalidzkim patrzyła na mnie, jakby chciała mi go odstąpić. Ale pani z obsługi spokojnym głosem "spóźnił się pan, ale już wypisuję bilecik na bagaż". Wybiegłem jeszcze po Kasię by jej pomóc na ostatniej prostej. Kazano nam zostawić bagaże w rękawie przed wejściem na pokład samolotu, a dokładniej usłyszałem "zostawcie gdzieś przed samolotem po prawej". Cóż, w życiu się jeszcze z czymś takim nie spotkałem. Byliśmy niemal pewni, że bagaże z nami nie dolecą po tym wszystkim. Ale oddychając rękawami rozsiedliśmy się w samolocie do Madrytu.

Tam już na spokojnie, choć po tych przejściach bardzo pilnowaliśmy by być już na czas pod bramką. I wyruszyliśmy ku piątemu kontynentowi w naszym życiu :D Widzieliśmy wybrzeże Gujany, Amazonkę i ośnieżone szczyty Andów. W końcu... Pacyfik.

W Limie długo czekaliśmy na bagaże spodziewając się, że mogły nie dotrzeć. Na szczęście to były niepotrzebne nerwy. Z lotniska odebrała nas Dominika, moja dobra koleżanka z czasów Erasmusa. Cudowne spotkanie po latach :)

Od razu dotarła do nas też informacja o tym, co stało się we Francji. Straszna sprawa.
Poszliśmy spać padnięci. Ale szczęśliwi przeogromnie, że spełniamy nasze marzenia. Z takimi też myślami przywitaliśmy nowy dzień. Dzień dobry Lima :)

Komentarze

  1. Wow w końcówce miałem ciarki na plecach... niezły dreszczowiec :)
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro świt o 8?:D

    Enjoy! ;))))


    K.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu