Paragwaj

Niedzielny poranek rozpoczął się od wybuchowej informacji. Różowa, stara Toyota Yaris Andrei zniknęła sprzed domu. Byliśmy z jednej strony w szoku kto takie auto uznał za ciekawy kąsek, a z drugiej było nam przykro, że spotkało to Andreę, która tyle nas tym autem woziła przez ostatnie dni. Przyjechała jej mama i brat z dziewczyną, by przywieźć jej niezbędne dokumenty i zawieźć na policję. Imponował przy tym ich spokój i podejście do całej sytuacji. To tylko stara rzecz, do tego ubezpieczona, więc żadna tragedia... (Choć w Europie ubezpieczenie na niewiele by się zdało, gdyby dokumenty zostały w samochodzie, jak w tym przypadku.)

Bardziej wszyscy się przejmowali tym jak my odbierzemy całą sytuację i jak będziemy postrzegać ich kraj po całym wydarzeniu. :) Zanim obraliśmy kierunek Paragwaju słyszeliśmy, że właściwie nic tu nie ma dla turystów, a niektórzy nawet twierdzili - "nie jedźcie tam". Za to wyczytałem, że sami Paragwajczycy są niesamowicie mili, gościnni, otwarci i uprzejmi. Przykładową historią była recepcjonistka w hotelu, która twierdziła, że jej hotel jest za drogi, więc odsyłała do tańszego. I choć turyści niemal zupełnie omijają ten kraj, to właśnie dla ludzi warto tam pojechać. I my tego właśnie doświadczyliśmy spotykając nasze couchsurferki, ich rodziny oraz innych ludzi na ulicach. Niepowtarzalne ciepło, ich zaangażowanie w bycie pomocnym i chęć upewnienia się, że nam się podoba. Historii z hotelem nie mogliśmy doświadczyć, ale identycznie zachował się pan sprzedający bilety autobusowe na wschód Paragwaju. Odesłał nas do tańszej kompanii, dzięki czemu zaoszczędziliśmy 60zł... Więc po co Paragwaj? Dla ludzi! Jak powiedział brat Andrei, do Paragwaju jedzie się"not to see, but to feel".

Generalnie jadąc tam mieliśmy trochę nastawienie, że wjedziemy do drugiej Boliwii. Ogromnie jednak musieliśmy się zdziwić. Kraj wygląda znacznie lepiej, schludniej, z ładniejszymi zabudowaniami, wieżowcami i bardzo przyzwoitym, kolonialnym centrum Asunción. Pewnie i slumsy gdzieś by można znaleźć, ale poza drogami, które przez ciągłe powodzie są w opłakanym stanie, można by powiedzieć, że to jakiś europejski kraj. Zwłaszcza, że również ludzie mają znacznie jaśniejszą karnację, mogą mieć jasne oczy i czasem, po raz pierwszy, miałem problem ze stwierdzeniem, czy ktoś jest stąd, czy przyjezdnym.

Dziewczyny dały nam do obejrzenia miejscowej produkcji film "7 cajas" (7 skrzynek). Trochę wpasował się w klimat kradzionego samochodu - żadna telenowela, bo tematyka dotyczyła świata przestępczego w dzielnicy Asunción, choć zarzekały się, że rzeczywistość aż tak nie wygląda... ;) I okazał się na prawdę świetnym filmem! Zwłaszcza zdjęcia są na prawdę genialne, klasa światowa. Nic więc dziwnego, że zdobywał nagrody na międzynarodowych festiwalach. Dziwi niska ocena na filmwebie, ale nie ma co się kierować opiniami domorosłych "znawców". Porównanie do "Slumdoga" może trochę przesadzone, ale do "Miasta boga" już bardzo trafione.

Tak jak w Argentynie ludzie stale mają przy sobie termos, guampę i bombillę, by pić Yerba Matę (autentycznie to niesamowite, nawet objuczeni bagażami zawsze znajdą jeszcze wolną rękę na ten zestaw), tak dokładnie w każdej sytuacji podobny zestaw ma ze sobą Paragwajczyk. Różnica polega na tym, że w Paragwaju jest zbyt gorąco by pić Yerbę, piją zatem Terere, czyli Yerbę zalewaną tak zimną wodą, jak to tylko możliwe. I tak, owszem, to też się jakimś cudem zaparza :)

Ciekawostkę dotyczącą języków oficjalnych wyczytaliśmy z przewodnika. Oprócz hiszpańskiego i guarani, trzecim jest... niemiecki :) Nasze host koleżanki też były zdziwione, ale wyjaśniły, że zachód kraju musiał zostać jakoś szybko skolonizowany, by nie przejęła go Boliwia. Sprowadzono zatem licznie niemieckich Amiszów.

W niedzielną noc wyruszyliśmy na wschód, w kierunku Brazylii, do miasta Ciudad del Este. Słynie ono z tego, że jest jednym, wielkim targowiskiem. Mówi się, że to targowisko całej Ameryki, a przez ceny przyjeżdża tam wielu Brazylijczyków na zakupy. My jednak ruszyliśmy dalej.

A propos cen. Cóż. Miał być po raz kolejny tak tani dla nas kraj, a po raz kolejny zobaczyliśmy kraj słabiej rozwinięty, a mimo to z polskimi cenami. Waluta, guarani, to była kolejna dla nas okazja do podniesienia umiejętności liczenia po hiszpańsku, bo operuje się jeszcze o rząd wyższymi cenami niż w Chile - dziesiątki i setki tysięcy. I gdyby mieć przy sobie dolary i je wymieniać, wartość tej waluty byłaby dla nas jeszcze całkiem strawna. 1zł = 1455guarani. Problem polegał na tym, że gotówki w tej walucie już nie mamy. Wiec korzystając z bankomatu 1zł = 1390g (jeszcze nie tak duża różnica), a sprzedając peso argentyńskie lub chilijskie 1zł = 1030g i to już była różnica ogromna. (Dla ułatwienia rachunków liczyliśmy 1000 jako złotówkę.) Początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy z tych różnic przeliczników, choć od początku widzieliśmy, że te sąsiednie waluty są dla nich z jakiegoś powodu tanie. Choć Argentyna jest droższym krajem, dla Paragwajczyka tak nie jest. Z drugiej strony waluta guarani wcale nie jest mocna, gdy ją sprzedawać np. w Brazylii. Więc gdzie tu logika? Ale przy okazji dowiedzieliśmy się, że powstaje tutaj pewnego rodzaju unia na styl europejskiej (strefa wolnego handlu Merkosur). Kilka krajów już w niej jest (Argentyna, Urugwaj, Brazylia, Paragwaj, Wenezuela), dzięki czemu łatwiej np. przekraczać granice, a częściowo ze strefy handlu korzysta również Chile i Boliwia...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu