Amazonia!

To będzie jeden z tych nudnych postów z fauną w tle...

Zatem kierunek Pampas, Amazonia. Jakoś nigdy nie wierzyłem w to, że się tam znajdę. Amazonia to oczywiście rozległe pojęcie, ale boliwijskie Madidi jest jej częścią.

Autobusem mieliśmy jechać 15h do Rurrenabaque, małego miasteczka u bram najprawdziwszej dżungli. Tylko dzięki zainteresowaniu sąsiedniego pasażera dowiedzieliśmy się, że dotarliśmy na miejsce o 4h wczesniej i w środku nocy, o 3:30 znaleźliśmy się na miejscu. Na dworcu postanowiliśmy poczekać, aż zrobi się widno. Kolejna niespodzianka czekała tuż za rogiem, gdy okazało się, że jesteśmy na nowym terminalu, poza miastem, a koło lotniska, które wydawało się jakimś żartem. Najmniejsze jakie w życiu widziałem i równie dobrze mogło być zwykłą stodołą. Stary terminal, na który mieliśmy dotrzeć by mieć już blisko do kolejnego transportu okazał się od dawna zamknięty. Z pomocą GPSa, który nie omieszkał poinformować, że na terenie Boliwii nawigacja nie działa (wtf?!) dostaliśmy się do centrum miasteczka. Wyglądało na prawdę jak miejsce na końcu świata :)

Stamtąd już tylko 3h jeepem, mijając po drodze łąki pełne krów i bocianów (Krużewniki, nie Amazonia :P), a następnie drugie tyle łodzią motorową do miejsca, z którego mieliśmy przez kolejne 3 dni cieszyć się naturą. Już podczas tej drogi łodzią nasz przewodnik starał się pokazać nam jak najwięcej. Pierwszy kontakt z kajmanem (czyli aligatorem) był emocjonujący, zwłaszcza, że niemal staranowaliśmy go łodzią w krzakach, bo przecież mieliśmy zobaczyć go z bliska ;) Dopiero później dowiedzieliśmy się, że w rzekach dorastają "tylko" do 3m i w takich rozmiarach nie powinny atakować człowieka. W spokojnych wodach osiągają nawet 8m i wtedy jest się czego bać...

Dalej spotykaliśmy wygrzewające się na słońcu żółwie, kapibary, kormorany, czaple i inne ptaki. Aż dotarliśmy do zatoczki, gdzie raz po raz wynurzały się z wody różowe, słodkowodne delfiny. Przewodnik zachęcał nas do wejścia do wody, twierdząc, że gdzie są delfiny, tam nie ma kajmanów. Nikt specjalnie nie kwapił się do tego, ale po chwili moczyłem się już w przyjemnie ciepłej, a wciąż orzeźwiającej w tym upale wodzie. Za mną dopiero wskoczyły kolejne osoby i płynęliśmy w stronę delfinów z dreszczykiem emocji. Te niestety nie były zbyt przyjacielskie, bo odpływały coraz dalej. Tymczasem ktoś czasem mówił, że coś dotknęło jego stopy, mojej na koniec z resztą też. A dwie Holenderki skarżyły się że coś je ugryzło mocno w udo. Po wyjściu na łódź miały piękne ugryzienia, na których można było idealnie policzyć trójkątne zęby... Piranie :)

Po chwili gdy wszedłem na łódź zorientowałem się, że cały ten czas pływałem z telefonem w kieszeni... (Kto trzyma telefon w kąpielówkach?! :]) Oczywiście był już martwy. Rozebrałem go na części, jakie tylko mogłem i suszyłem na słońcu, ale byłem pogodzony z myślą, że Amazonka i moja głupota zabrały mi telefon. W nocy trzymałem go w ryżu i tak przez dwa dni. Byłem w szoku, gdy po dwóch dniach go naładowałem i bez problemu uruchomiłem... Wszystko w nim póki co działa bez zarzutu! :D Już widzę te wszystkie iPhone'y, które po takiej przygodzie mogłyby najwyżej służyć za przycisk do papieru. Jednak nie ma to jak Nokia :)

W naszych barakach czekały na nas łóżka z moskitierami, bo komary i muszki, zwłaszcza wieczorami dawały się mocno we znaki. Na szczęście nas nie lubiły aż tak, jak niektórych :) Ale ugryźć tutaj mogło dosłownie wszystko. Uważać trzeba było też na mrówki, a mnie ugryzł nawet mały, biały pajączek, z którym może nie potrzebnie się bawiłem... Jedzenie tutaj było kontynuacją naszej świetnej ostatnio passy. Wszystko przepyszne, śniadania na słodko, z naleśnikami i owocami, a obiady i kolacje z różnymi warzywami i rybami. W wolnych chwilach chill na hamakach w cieniu. A prąd z generatora dostępny był tylko przez kilka godzin wieczorami.

Drugiego dnia rano popłynęliśmy łowić piranie. Skubane, jedynie zjadały mięso z haczyków i miałem wrażenie, że tylko je dokarmiamy. Na szczęście pewna Francuzka miała lepszą passę i razem z przewodnikiem zapewnili nam kilka sztuk na obiad. Całkiem smaczne te krwiożercze potworki, a zęby mają ostre jak brzytwa.

Popołudniu pojechaliśmy szukać Anakondy na mokradłach. Już na miejscu dowiedzieliśmy się, że mamy uważać na kilka gatunków kobry, zieloną mambę i węża koralowego. Wszystkie mega jadowite. Stety, czy niestety, po 1,5h chodzenia jedyną przeszkodą było, by nie stracić butów na tych bagnach, bo żadnego węża nie spotkaliśmy. To jedyna porażka tej wyprawy. Za to po drodze zatrzymaliśmy łódź tuż pod drzewem z malutkimi małpkami, które krzyczały i skakały przyglądając nam się ciekawsko, a były dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Jednego wieczora wybraliśmy się obserwować kajmany. Ich czerwone od naszych latarek oczy połyskiwały z wody. W pewnym momencie Kasia mocząc dłoń w wodzie zauważyła kajmana dosłownie 20cm od niej. Latające ryby wyskakiwały z wody obok naszej łodzi. Jedna wskoczyła tuż za mnie i uderzyła Kasię w plecy, więc wyrzuciłem ja z powrotem do rzeki. Natura jest tutaj fantastyczna, tak bujna i dzika, że porównać to można chyba jedynie do ciepłych mórz koralowych... I to niebo nocą, obsypane gwiazdami i tak zupełnie inne od tego na naszej półkuli.

Ostatniego dnia myjąc zęby widziałem wielką Arę na drzewie i w locie. Później znów popłynęliśmy obserwować i pływać z delfinami. Po historiach z ugryzieniem przez piranie tylko troje z nas zdecydowało się wejść do wody. W tym mimo wszystko jedna z Holenderek. Kaś wolała nie ryzykować mając wciąż otwartą ranę na biodrze. Byłaby zapewne doskonałą pożywką dla piranii. W tym miejscu prąd był tak silny, że można było płynąć, a stało się w miejscu. Ale Francuzka okazała się szczęśliwa, gdy nagle dwa delfiny wyskoczyły z wody wokół niej. Wszyscy jej zazdrościliśmy :) W oddali widzieliśmy kajmana w wodzie razem z nami, na szczęście nie był zainteresowany.

W drodze powrotnej widzieliśmy jeszcze mnóstwo rodzinek kapibar, orła i kilka innych drapieżnych gatunków, w tym jakiegoś ptaka, który właśnie rozrywał na strzępy małego węża :)

Zostaliśmy jeszcze na jedną noc w hotelu w samym Rurrenabaque razem z poznanymi na Pampas dwiema Szwajcarkami. Basen był miłym rozluźnieniem przed kolejnym dniem. A czekało nas 19h drogi powrotnej do La Paz. I tym razem nic przed czasem nie dotarliśmy, z czego akurat się cieszyliśmy, bo być w nieznanej części La Paz w nocy byłoby raczej stresujące. Tymczasem naszej satysfakcji z dżungli nie było końca... :D

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu