Drogą śmierci do dżungli

Droga śmierci (el camino de la muerte), to około 50km na rowerach. Trudność nie polega na odległości, bo cała droga, to stromy spadek z 4700m do 1300m npm, wiec nie trzeba nawet zbyt wiele pedałować. Natomiast trudnością jest okiełznanie prędkości jakie się w tym czasie osiąga jadąc przez 90% czasu po kamieniach, kocich łbach, z ostrymi zakrętami i przejeżdżając przez strumienie, czy pod wodospadami. Widoki fantastyczne, ale pilnować trzeba się stale.

Dostaliśmy dobrze wyglądające rowery, z lekko łysymi tylnymi oponami. Pierwsze dwa odcinki były jeszcze asfaltowe, choć na drugim zaczęło niestety padać. Kasi rower pędził jak oszalały, mój nieco wolniejszy, ale prędkości wystarczały, by wyprzedzać ciężarówki. Wreszcie ułożyłem się na rowerze lepiej, odważniej wchodziłem w zakręty i zacząłem szybko doganiać grupę z przodu. Chyba nawet zbyt szybko jak na deszczowe warunki i łyse opony, bo gdy zorientowałem się, że wszyscy hamują by się zatrzymać znalazłem się w kiepskim położeniu. Zahamowałem, a mój rower zaczął tańczyć. Straciłem nad nim zupełnie panowanie i z zewnątrz musiało to wyglądać nawet zabawnie, szkoda, że GoPro było akurat wyłączone. Gdy kierownicę obróciło mi zupełnie sytuacja stała się na tyle beznadziejna, że jedynym wyjściem było przywitać się z glebą. Czasem głowa była w górze, czasem rower, w końcu jednak udało się zatrzymać. Wstałem na równe nogi oceniając straty. GoPro przytarte, ale całe, ja chyba też. Dopiero po chwili zobaczyłem jak oberwał mój łokieć, z którego zsunął się ochraniacz, a dwie warstwy ubrania roztargały się podobnie, jak skóra na łokciu... Dołączył do tego ból w pachwinie, w którą wbił się kierownik roweru i generalnie na tym zakończyły się poważniejsze straty. Rower również wymagał napraw, ale już po chwili siedziałem na nim i kontynuowałem ostrożnie jazdę.

Kolejne odcinki były jeszcze trudniejsze, ale jechałem zachowawczo. Niestety Kasia nie wyciągnęła wniosków z mojej brawury. Mimo ostrzeżeń przewodnika, że jeden z kolejnych odcinków jest najniebezpieczniejszy z całej trasy, Kasia pozostawiła hamulce nietknięte i podczas wyprzedzania, tym razem z włączonym GoPro, niczym supermen wyprzedziła swój pojazd na dużych nierównościach.

Niestety ten wypadek okazał się już poważniejszy. Wielka dziura w biodrze, spuchnięta kostka, ból jeszcze w kilku miejscach i chwilowa ciemność przed oczami nie pozwoliły Kasi dokończyć tej drogi na rowerze. Musiała wsiąść do jadącego za nami busa i wymieniając z bólu wszystkich świętych na wybojach dojechała tak do końca. Zastanawiałem się nad powrotem do La Paz i szpitalem. Ale nie było znaku wylewu w środku, Kaś czuła się coraz lepiej, więc postanowiliśmy mimo wszystko kontynuować nasze plany. Po tych wypadkach wypada nazwać nas the trouble couple. Kaś wróci z tatuażem w postaci blizny... Ale i tak chciałaby kiedyś wrócić i dokończyć w pełni tę trasę. Mimo wypadku była zachwycona.

Po drodze jeszcze padało, były też niebezpieczne momenty, jak zakręty z przelewającymi się przez nie strumieniami, śliskie kamienie i nagłe wyrwy w drodze z osuwiskami w przepaść. W pewnej chwili zrobiło się bardzo ciepło, czuć było, że wjeżdżamy w inną strefę klimatyczną, z gór w dżunglę. Przestało też padać. Końcówkę pojechałem znów odważniej i dość szybko, tuż za przewodnikiem. A co ważniejsze bez przygód. Ale wielki szacunek dla tych, którzy na Dakarze jadą po kilkanaście godzin dziennie w jeszcze trudniejszych warunkach na crosach, muszą mieć łapy...

Do La Paz już nie wróciliśmy, zostaliśmy w małym miasteczku, Coroico, a właściwie nad nim, w hostelu Sol y Luna. Poleciła nam to miejsce do odpoczynku Dominika. Chyba najdroższe do tej pory, ale do odpoczynku, zwłaszcza po takich wypadkach idealne! Gdy tylko je zobaczyliśmy, wiedzieliśmy, że spędzimy tu fantastyczny czas i warto tyle płacić.

Jesteśmy w dżungli! Drzewa bananowe, kawowce i wiele kwiatów. Trochę pochmurnie, czasem pada, zaczęła się już przecież pora deszczowa, ale ponad 20, czasem 30 stopni w grudniu, to chyba przyzwoicie? ;) Nad głową motyle, niektóre wielkości dłoni. Niesamowite, jakby sztuczne dźwięki ptaków wydobywają się spośród drzew. Śledzimy koliberki, które latają jak błyskawice, a wieczorami jadamy przy świetle świetlików. Jedzenie tak przy okazji jest tu najlepsze jakie mieliśmy.

Jeden z domków do wynajęcia tutaj jest niesamowity, trochę na uboczu i wygląda jak domek na drzewie. Na dole jest stół i aneks kuchenny, więc można samodzielnie gotować, i hamak z bajecznym widokiem. A wyżej, na piętrze tego drewnianego domku jest sypialnia z wielkim materacem, moskitierą i tarasem. Boskie! Przesiadywaliśmy tam godzinami, gdy nikt go nie zajmował. Ale trudno dziwić się standardom, skoro właścicielką jest Niemka, która mieszka tu od 32 lat. I tak przez 3 dni rekonwalescencji dochodzimy do siebie spędzając czas na czytaniu, medytacji i z przyrodą... Pięknie!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu