Boliwijskie wycieczki

Boliwia miała nam dostarczyć przede wszystkim widoków i kontaktu z naturą. Parków narodowych i wartych zobaczenia miejsc jest tu od groma i musieliśmy cos z tej długiej listy wybrać. Zmieniliśmy nieco plany i zdecydowaliśmy odwiedzić prawdziwą dżunglę, a La Paz potraktować jak miejsce wypadowe, skoro mamy tu bezpieczne lokum na zostawienie rzeczy.

Szukaliśmy biura podróży, które w dobrej cenie zorganizuje nam 3 wycieczki, których samodzielnie ogarnąć nie sposób. Potrzebny jest sprzęt, przewodnik, wejściówki na tereny parków narodowych i w niektórych przypadkach pokonanie dużych odległości. Znaleźliśmy takie i mimo sporego wydatku mielibyśmy trochę czasu zorganizowanego, bez problemów typu gdzie teraz nocleg, co jemy i gdzie jedziemy. Pozostała kwestia zorganizowania gotówki. I tu zaczęły się schody... O ile w Peru bez problemu wypłacałem dolary z każdego bankomatu, o tyle w Boliwii niewiele z nich oferuje taką możliwość. Gdy znaleźliśmy taki, bankomat myślał, myślał i myślał, by po kilku minutach wypluć samą kartę bez gotówki i żadnego komunikatu. Wystraszyliśmy się, że kasę z konta pobrało mimo, że jej nie wydało. W banku był dostępny telefon by zadzwonić na infolinię. Po długim oczekiwaniu zgłosił się konsultant, który powiedział, że transakcje międzynarodowe załatwia się pod innym numerem, który mi podał. Czy mogłem użyć do tego ten sam telefon dostępny w banku? Oczywiście, że nie...
Cholita

Wróciliśmy pośpiesznie do domu, by sprawdzić konto w Internecie. Na szczęście żadne środki nie zostały pobrane i skończyło się na strachu, ale wciąż nie mieliśmy dostępu do gotówki. Roddy postanowił pomóc znaleźć pewny bankomat, więc chodziłem z nim od banku do banku. Gdy już gdzieś teoretycznie były dolary bankomat twierdził, że nie może się połączyć z siecią. Wiec wyglądało, że nasza karta tutaj nie działa. Miałem juz wizję, że wracam do Peru po zapas gotówki, tym bardziej, że w kieszeni też już świeciło pustką. Ostatnia próba w bankomacie w pobliżu domu dopiero pozwoliła na wybranie gotówki w lokalnej walucie. Oczywiście złodziejski kurs, wyszło drożej, ale ostatecznie mamy gotówkę i przeżyjemy... Ania później mówiła, że miała ten sam problem w Argentynie, wiec trzeba się przygotować na podobne problemy w przyszłości.

W niedzielę Roddy zaprosił nas na obiad do swojej rodziny poza miasto. W ogrodzie za domem zasiadło 20 osób. Przed jedzeniem graliśmy z dwoma seniorami rodu w Cacho i mimo wygranej w pierwszej rozgrywce, przegraliśmy 2 Boliviano (1,20zł) :) Rodzina była fantastyczna, wesoła, gościnna i ciekawska. Gimnastykowaliśmy nasz hiszpański, by zaspokoić ich ciekawość. Ale czuliśmy się wśród nich fantastycznie. Wspólnym zdjęciom i pożegnaniom nie było końca.

Po wszystkim mieliśmy wrócić do agencji z gotówką, by zapłacić za ustalone wycieczki. Na miejscu spotkaliśmy grupę Hiszpanów, którzy kłócili się o coś z pracownicą agencji. Wychodząc powiedzieli nam, że ich rowery na drodze śmierci psuły się co chwila, były w fatalnym stanie, wszystko było koszmarem, a za drugą wycieczkę, z której chcą teraz zrezygnować nie chcą im zwrócić pieniędzy. Powiedzieli, byśmy nic w tej agencji nie kupowali... Więc potraktowaliśmy to serio i zostaliśmy z kasą w ręku, bez wycieczek. Popytaliśmy jeszcze w kilku agencjach, ale z dużą podejrzliwością i gdy zaczęło się ściemniać zdecydowaliśmy wracać do domu, by po zmroku nie chodzić z taką gotówką przy sobie. Straciliśmy przez to dzień, bo już kolejnego chcieliśmy pierwszą wycieczkę.

Kolejnego dnia od rana siedzieliśmy w kafejce internetowej czytając o wycieczkach i biurach, które je organizują. Informacji o biurach było jak na lekarstwo. O wycieczkach nie brakowało mrożących krew w żyłach historii, w stylu złamane kończyny i upadki z dziesiątek metrów. Na tapecie mieliśmy pokonanie drogi śmierci na rowerach, na co byliśmy zdecydowani. Później dżungla, którą tak nam wszyscy polecali, Coroico i Pampas. I zastanawialiśmy się nad Huayna Potosi, szczytem na 6000m, na który wchodzi się z pełnym sprzętem w 3 dni z dwiema bazami po drodze.

Tego ostatniego już nie byliśmy tak pewni po historii Hiszpanów z rowerami. Nigdy nie wiadomo na jaką organizację i sprzęt się trafi, a jako wspinacze wiemy jak ważny jest sprzęt i zaufanie do niego. Tu już nie chodzi tylko o komfort, ale i bezpieczeństwo. Do tego, to spora wysokość, a my już na 2300 i 4800 odczuwaliśmy trudności. No i czy na pewno chcemy płacić kupę kasy za 3 dni na lodowcu, podczas gdy przyjechaliśmy tutaj po lato? :) Pewnie fantastycznie byłoby to zrobić, ale były za i przeciw. Zdecydować miała moneta... Czy szaleństwo, czy bezpieczeństwo. Wypadło to drugie. Postanowiliśmy nie żałować. Może jeszcze kiedyś ;)

Odwiedziliśmy jeszcze kilka biur i w końcu wybraliśmy takie, które wyglądało całkiem dobrze a jednocześnie mające dobrą cenę. Tak, czy inaczej trzeba było coś zaryzykować... :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu