Salar de Uyuni

Napar z liści koki
Powrót z dżungli wiązał się z powrotem na duże wysokości. Najpierw na 1,5doby do La Paz (3600m npm), a następnie autobusem przez najwyżej położone miasto na świecie - Potosi (3967m npm) do Uyuni (3700m npm). Podróż tym razem zajęła 10h. Podobnie jak w Arequipie dopadła nas choroba wysokościowa. Totalne osłabienie, biegunka, a mnie dodatkowo gorączka i dreszcze. Wcześniejszą aklimatyzację trafił szlag po tygodniu na niższych wysokościach. Żadne leki nie radzą sobie z objawami, a te na chorobę wysokościową potrzebują czasu. Wspomagaliśmy się więc znów herbatą z liści koki oraz ich żuciem i czekaliśmy aż zadziałają leki, choć na aklimatyzację mieliśmy zaledwie dobę...

Co dalej? Czekała na nas już 3-dniowa podróż po pustyniach na pograniczu Boliwii i Chile, gdzie z każdym dniem mieliśmy znajdować się co raz wyżej. Wyruszyliśmy więc z obawami, czy biegunka pozwoli nam się cieszyć tym czasem, ale najwyraźniej nasze organizmy tym razem poradziły sobie szybciej z dojściem do siebie. Może też lepiej wiedzieliśmy jak wykorzystać posiadane leki i jak odczytać objawy. Doświadczenia nie da się zastąpić niczym.

Pierwszego dnia wyruszyliśmy w grupie z dwojgiem Szwajcarów, dwiema Francuzkami i kierowcą Hugo na cmentarzysko pociągów, a następnie na Salar de Uyuni. Salar to pozostałość po wyschnięciu wielkiego, słonego jeziora i jednocześnie największe solnisko świata. Dodatkowo jest największym tak płaskim obszarem, co tworzy niesamowite widoki, a zaburzona perspektywa daje możliwość zrobienia unikatowych zdjęć. To jedno z miejsc "must see" w Boliwii. Co prawda nie mieliśmy szczęścia i nie padało tam przed naszym przybyciem (wtedy widoki są jeszcze bardziej spektakularne), ale nie zdarza się to zbyt często. Po części Salaru przebiega również Dakar, i w nadchodzącym roku ma powrócić w to miejsce. Szkoda, że miniemy się nieco z tą karawaną, ale jesteśmy kilka tygodni za wcześnie. Z drugiej strony w styczniu obszar jest zamknięty dla zwiedzających.

Pogoda, jak to na dużej wysokości, w dzień upał, w nocy zimno. Wszyscy napotkani wcześniej podróżnicy przestrzegali nas, że czeka nas najzimniejsza noc w naszym życiu na Salarze. Jedni mówili, że ledwo dali radę, drudzy rzucali doprecyzowane wartości - minus 8°C (trzeba pamiętać, że tu nie ma ogrzewania, więc to temperatura w pomieszczeniu). Nas nic takiego jednak nie spotkało. Może przez porę roku - jest już właściwie lato, za kilka dni kalendarzowe, ale w naszym hotelu zrobionym z soli, mimo braku prysznica, Wi-Fi i zasięgu telefonicznego, było nam bardzo ciepło i komfortowo.

Drugiego dnia jeździliśmy głównie od laguny, do laguny, czyli różnej wielkości i kolorów, słonych jeziorek, w których brodziły flamingi. Byliśmy pod wrażeniem jak w tych pustkowiach, bez znaków i wyraźnych dróg odnajduje się nasz kierowca, wybierając jednocześnie bezpieczną drogę bez zakopania samochodu, co w tych rejonach się zdarza (sami widzieliśmy 3 takie przypadki). W ogóle nasza Toyota Land Cruiser, to był stary grat, w którym jedyna działająca kontrolka, to obrotomierz. Więc mieliśmy sporo szczęścia, gdy zupełnie przypadkiem nasz kierowca zorientował się w porę, że brakuje zakrętki od chłodnicy, a cały płyn się ulotnił. Poza tym auto spisało się doskonale :)

W ciągu dnia odwiedziliśmy miejsce zwane Arbol de Piedra, gdzie są interesujące skały wyrzeźbione przez wiatr w ciekawe kształty. Wydawało się doskonałym miejscem do boulderingu. I generalnie cały dzień wjeżdżaliśmy co raz wyżej by dzień zakończyć na ponad 4000m w hotelu z jeszcze bardziej podstawowymi warunkami niż poprzednio. Dostaliśmy jednak butelkę wina do kolacji, a noc mimo, że chłodniejsza niż wcześniejsza, zdecydowanie dawała się przeżyć :)

Trzeci dzień zaczęliśmy juz o 4 rano, by dotrzeć do wulkanicznych gejzerów na wysokości około 5200m. Wiało niemiłosiernie i raczej ciepło na takiej wysokości nie jest... Dlatego skierowaliśmy się nieco niżej do gorących źródeł, do których jednak odważyła się wskoczyć jedynie Kasia. Pozostałym koszmarem wydawało się później wyjście z wody na zimne powietrze. Chyba niepotrzebnie :)

Dalej przejazd przez pustynie Salvadora Dali i widok na wulkan Lincacabur, aż do miejsca, gdzie mieliśmy się przesiąść na transport zabierający nas przez granicę do Chile, na Atakamę. Czas pożegnać Boliwię...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kuba - zakończenie

Kathmandu

Machu Picchu